Taki Luk

Nie wiem co to. Nigdy nie trzymałam na ścianach swoich palców ani paznokci.
Nie rozdrapywałam murów do krwi.

Nie mam pojęcia jak otwiera się, czy też zamyka ciało domu, i który to Klucz; czym są nieruchome, iluzyjne skrzydła okien, czym szuranie kapciami po lśniących podłogach..

Jestem skrawkiem cienia, biegnę
osobliwie na uboczu.
Jak mam siebie nazwać wobec tego, co dla ciebie jest wszystkim?

kreator

tworzę siebie, stwarzam życie. już nie wystarcza być kimś innym i poznawać inne punkty widzenia. zaczyna brakować pytań, teraz widać same odpowiedzi.
staję się figurą transgresyjną, konieczne wydaje się praktykowanie solve et coagula, aby ogłosić abstrakcyjną i wieczną świadomość.
stwierdzenie wyjść poza siebie nabiera calkiem innego znaczenia.
zrozumieć własną duchową nieproporcjonalność, odkryć w sobie nieskończoną ilość perspektyw istnienia to oznacza odnawiać się po wielokroć. to wielkie dzieło wewnętrznej alchemii w służbie ludzkości a zarazem zwykłe, najzwyklejsze działanie.

cisza i kruk

rant zegarka jest tkliwy jak odsłonięta kość. wyjmuję ostrożnie szkiełko , biorę z wnętrza czarodziejską wskazówkę. dotknę nią skrzywdzonego kruka, jego skrzydło zrośnie się natychmiast.

puszczam kruka wolno, jakbym nie miała wątpliwości, czy czarne pióro powinno wejść w reakcję z powietrzem, którym oddycham. zdumiewa mnie krucza determinacja.
po chwili ptak siedzi już w chmurze. chmura ciemnieje, robi się gęsta. całość ożywa od podmuchów ptasiej wolności.

wówczas wystarczy przejść w inny stan. kiedy będziesz starsza zrozumiesz jak wczytywać siebie w ciszę, która uwalnia.

głupia ty

szaleństwo to równoległe widzenie rzeczy istniejących i nieistniejących, rozumienie tego, co widzialne i niewidzialne; czytanie tajemnic, mówienie niezrozumiałymi językami, to także kontakt z bytami alternatywnymi.

szaleństwo to rotujący w głowie piksel, poruszający się w rytm muzyki nie z tego świata.

to chwila, gdy usłyszało się: „jeszcze nikt nie tańczył ze mną tak jak ty”.

jak być szalonym? trzeba obudzić się w nieograniczonej i materializujacej się wyobraźni. w konsekwentnej łączności pomiędzy prawdziwym i nieprawdopodobnym.

Enjoy!

wir

słodko-gorzkawa czerń, tasiemka nocy wyplątana z lukrecji. jak aksamitny pas zasłony zawieszony w oknie zakrywający tę niejawną, ruchomą, industrialną część przestrzeni i czasu. zastanawia jak to wszystko jest zrobione? mówią, że Bóg nie musi być, żeby był. świat nie musi do ciebie należec, żeby stał się twój.

wszystko jest wszystkim.

kto pod śniegiem szuka światła? (od rana walczę ze sobą, żeby do tego nie należeć), wpadam w wir: Miłość Wrogom Miłości

Miłość Wrogom Miłości!
Miłość ma bzdurę szytą z lawy!

na palcu trzymam ogień zdjęty z czarnej bezy.

pętla

leczą mnie psychiatrycznie, leczą z obcych wrażliwości. czytają moje wiersze, potem znowu mnie leczą, a ja znowu piszę. tak do skutku, aż nie znajdę już skojarzenia, żadnej metafory. wtedy zgaszą zimne strumienie świateł, odstawią na bok lodowe bryły reflektorów

gdy wyzdrowieję z własnych oczu, z przymkniętych powiek, z innego spojrzenia.

interstellar

w końcu! niesłychana, niepokojąca myzyka została odkryta. muzyka spoza muzyki.
głębinowa, mocno podwodna, przewiercająca się. muzyka spod szklanego dna oceanu, spomiędzy pisku wzrastających gałęzi drzewa, z zielonej  wstęgi strun wodorostów. z ptaka o oczach przeskakujących w cekiny.

śpiew z istoty o głosie stamtąd, skąd śpiewają byty z innych wymiarów.

dzieciaki ’67

chodziliśmy na koniec ulicy łapać
w butelkę po pepsi małe kłujące koluchy. łowiliśmy w brzegu, w kamieniu, który potem dostawał imiona domów.
nigdy tam nie wrócę patrzeć jak rzeką przepływają barki z twojej powieści
albo w to drżenie, o którym milczysz. rozkładam dzieciństwo na dwie talie kart, na moje i twoje pas. jeszcze wejdę na chwilę przez pomylenie do środka ciszy. potem w piorun, gdzie nie ma mądrych i od razu mdleje się.
tam ciało nie ma już granicy i puszcza pędy, kwitnie jak rozerwany sznur pereł.