dzieciaki ’67

chodziliśmy na koniec ulicy łapać
w butelkę po pepsi małe kłujące koluchy. łowiliśmy w brzegu, w kamieniu, który potem dostawał imiona domów.
nigdy tam nie wrócę patrzeć jak rzeką przepływają barki z twojej powieści
albo w to drżenie, o którym milczysz. rozkładam dzieciństwo na dwie talie kart, na moje i twoje pas. jeszcze wejdę na chwilę przez pomylenie do środka ciszy. potem w piorun, gdzie nie ma mądrych i od razu mdleje się.
tam ciało nie ma już granicy i puszcza pędy, kwitnie jak rozerwany sznur pereł.